Napinka

          Od momentu kiedy zacząłem się wspinać a było to dobrze ponad 30 lat temu zetknąłem się z jedynym „słusznym podejściem”  w postaci  sportowego rozumienie działania. Liczył się wynik i już!

Od początku wpajane były „reguły gry” w zakresie stylu i tego co ogólnie można. W czasie pierwszych wspinaczek bardziej doświadczeni koledzy mocno dopingowali  by nawet na wędkę było stylowo. Obciążanie liny spotykało się z niesmakiem a po zatopowaniu i opuszczeniu do podstawy ściany od razu było się informowanym o niezrobieniu lub zrobieniu drogi. Inną popularną metodą okazywało się zachęcanie do wysiłku przez utrzymywanie „sportowego luzu” lub odmową opuszczenia bez  dobrnięcia do końca drogi. Tak hartowano przez wspinaczkami z dolną…  W czasie prowadzeń sprawy miały się podobnie. Niepowodzenie, zakończone lotem było wyjściem honorowym. Złapanie się przelotu stawało się powodem do darcia z zawodnika łacha. Trzeba więc było dobrze dobierać cele, mieć właściwy sprzęt, umiejętności i szczęście by odnieść sukces. Innym, ważnym elementem dopingu okazała się liczebność wspinających. Stosunkowo mała grupa zainteresowanych powodowała szybkie rozchodzenie się informacji kto z kim, gdzie i jak. 

Oczywiście, nie można napinki dyskredytować. Przecież bez niej nie ma postępu i fajnie jest gdy ma ona zdrowe i pozytywne podłoże. Zaczyna być dziwnie, kiedy  jej głównym celem jest dopieprzenie innym gdy wszyscy mają już dosyć „a ja jeszcze się wespnę” (jedna droga więcej niż koledzy). Także w przypadku kiedy partnerzy tego czegoś  nie urabiają to też jest szansa im „dołożyć”. Takiego zawodnika łatwo zdiagnozować. Gdy mu się  coś takiego uda, powrotna droga ze skał jest dla niego relaksem (uśmiech, rozmowa, pozytywne nastawienie do świata). Gorzej gdy się mu nie udało. Powrót, to golgota (ucieczka w sen, całkowite zainteresowanie telefonem, frustracja totalna…). Ciekawą sprawą stali się „lokalni matadorzy”. Osobnicy ci skoncentrowani na dbaniu o własny image i napięci by nikt z gromadki ich wyznawców chłonących każdy gest, słowo, prawie popuszczający w bieliznę na myśl o obcowaniu z mistrzem nigdy im nie dorównał. Dbają o własną legendę przy okazji dyskredytując na odległość przy tym innych.

Przez lata na wspinaniu obcowałem z napinką. Wszystko zmieniło się gdy zacząłem regularnie jeździć na wspinanie na Morawy. Pomimo niezbyt zachęcających tekstów w periodykach wspinaczkowych w latach 90-tych XXw. dotyczących horrorystycznej asekuracji i ostrej etyki zdecydowałem się pojechać. Okazało się, że nie jest źle, a nawet jest całkiem dobrze. Asekuracja faktycznie była oszczędna ale totalnie zaskakujące było podejście autochtonów do kwestii wspinaczkowych. Dominowała zabawa i szczera chęć przyjemnego spędzenia czasu w beznapinkowej atmosferze (pozytywna napinka cechowała nieliczne grono walczących o cyfrę). Początkowo lekko bulwersowało mnie  wiszenie w przelotach, używanie ich jako chwytów czy stopni. Parę razy w ostatnim momencie udało mi się powstrzymać od krzyknięcia „tego nie ma”. Z czasem zrozumiałem, że podstawą jest „pozytywny fun”. Dla większości wspinanie było fajnym sposobem spędzania czasu i styl w jakim się wspinają (najczęściej) po łatwych drogach nie ma żadnego znaczenia. Podstawą była przyjemność. Nie oznacza to, że nie było osobników walczących zgodnie z obowiązującymi regułami gry. Istotnym było funkcjonowanie wszystkich w jak najlepszej zgodzie. Jednak w tej i innej harmonii obcowania jest haczyk. Polega on na relacjonowaniu  tego po czym i jak się wspinało. Tekst „zrobiłem drogę” może dzisiaj oznaczać wszystko. Od pięknego OS ze wszystkimi możliwymi regułami gry do wdarcia się na wędkę z nieokreśloną ilością odwisów i czynnym wykorzystaniem punktów asekuracyjnych. Pozostaje więc dopytanie się o szczegóły lub olanie sprawy.  Każdy może wybrać opcję… Czyli napinka tak – ale tylko ta pozytywna! Tego w Nowym Roku wszystkim życzę;-)